Harcerski Ośrodek Wodny Harcerski Ośrodek Wodny

baner lewy opp

Informator 2024

baner lewy treminy egzaminow

baner lewy egzamin

Ze Świnoujścia do Rygi

0500 Świnoujście - szybkie przejęcie jachtu i zakupy. Rajdowe wyczyny sklepowym wózkiem po ulicach miasta, standardowe obawy "gdzie to sie zmieści i kiedy to zjemy" i wreszcie trochę czasu wolnego. Chwila relaksu na plaży, a wieczorem miłe spotkanie z zalogą "Daru Natury" pod bezbłędną komendą Grzesia Dronki.

O poranku wreszcie w morze. Bagsztagowe 3 - 4 przez większość czasu pod kolorowym genakerem. Jeszcze w niedzielę główki portu Ronne, a przy odbiorze prognozy pogody małe rozczarowanie 8 - 9. Więc przymusowy postój w Ronne nieunikniony. O poranku havenmeister uprzedził, ze będzie wiało i radził zostać w porcie - gdybyśmy o tym nie wiedzieli. Standartowe zwiedzanie Ronne, a na morzu zaczęło sie...najpierw 7 - 8, a wieczorem i w nocy 8 - 9. Wtorkowy poranek bardziej optymistyczny, wiec popołudniu ruszamy dalej...co sie wydarzy opowiemy wkrótce...

Po sztormie przeczekanym w Ronne około godziny 17:00 24 czerwca 2008 wyszliśmy w morze w kierunku Kalmaru. Piękne widoki północno zachodnich klifów Bornholmu wprowadziły nas w kolejna noc na Bałtyku. Choć "noc" to dużo powiedziane bo po jednej stronie nieba ciągle było widać przytłumioną jasność nieśmiało skrytego za horyzontem słońca. O poranku przecięcie dużej ruty przy południowym Krancu Olandii i szybka decyzja - płyniemy dalej do Visby! Wszyscy jednomyślnie z radością zaaprobowali ten pomysł. Zauroczeni morzem zmieniliśmy kurs na Gotlandię i porcik Visby.

Po przejściu ruty na maszt powędrował nasz przyjaciel, kolorowy genaker. Po kilku godzinach szybkiej żeglugi baksztagowej niestety współpracy odmówił bloczek fału genakera i trzeba było się pożegnać z baloniastym kumplem ciągnącym Wenedę coraz dalej na północ. Genua 33m2 nieśmiało zastąpiła miejsce swojego większego kolegi.

O poranku wejście do Visby. Z lewej burty pod pełnymi żaglami zbliżył się jakiś Szwed. I ucieszyliśmy się, że nie mamy jednak rolfoka... bo Szwed przez dobre 15 minut zmagał się z nieposłusznym rolerem. Po wejściu do mariny szybka wymiana felernego bloczka i można iść zwiedzać.

Visby... port nas zawiódł. Wrażenia nie zmieniły nawet bardzo ładne i sympatyczne Panie Havenmaister. Za to wieczorny spacer po mieście nas do reszty zauroczył! Gdyby wyciąć samochody, których i tak było mało, to można by pomyśleć, że właśnie cofnęliśmy się do średniowiecza! Przepiękne stare miasto z cudownymi zabytkami wynagrodziło z dużą nawiązkom nienajlepsze wrażenia z mariny.

Po porannym spacerze po cudownym mieście czas na dalszą drogę! Za rufą pozostały niesamowite wrażenia i miasto z nimi związane... Visby... aż trudno uwierzyć, że takie miejsca jeszcze istnieją na świecie!

Kolejna noc na morzu. Ale nie taka zwyczajna bo prawie zupełnie jasna! Coraz bardziej dają o sobie znać coraz wyższe cyferki w naszej szerokości geograficznej. A o poranku wejście w szwedzkie szkiery. Setki wysepek a mała Weneda kluczy miedzy nimi przebijając się do Sztokholmu. Słońce w połowie drogi zamieniło się na chmury i mega ulewę. Krzyś w swoim zielonym sztormiaczku przeprowadził nas przez tą ścianę deszczu. Teraz został do pokonania wąziutki kanał. W niektórych momentach mieliśmy wrażenie, że płyniemy przez czyjś ogródek. Bo kanał zwężał się miejscami do 10m a nad jego brzegami stały malowniczo usytuowane domki.

Już na głównym torze wejściowym do Sztokholmu spotkaliśmy między innymi kilka malutkich promów z wywieszonymi na burtach drewnianymi palami. Bardzo nas zainteresowało po co to? Jedynym rozsądnym wytłumaczeniem jakie wymyśleliśmy to, to że to pale do wabienia bobrów... Nie pytajcie dlaczego...

Już Sztokholm... a przed nami czarna burzowa chmura! Krzyś wskoczył w swój sztormiaczek i... chmura uciekała! Całe szczęście! Teraz cumy na polery, szybki klar i wieczorne wyjście na miasto! Stare miasto zachwyciło wszystkich! O poranku wybraliśmy się do muzeum Wasy. Muzeum w którym stoi wrak okręty Wasa - dumy floty Szwedzkiej która wywróciła się i zatonęła jeszcze nie zdążywszy wyjść na pełne morze. A gdyby Szwedom się udało to kto wie może bitwa pod Oliwą potoczyła by się mniej po naszej myśli i teraz mówili byśmy po szwedzku? Oprócz wraku i historii jego wydobycia można jeszcze zobaczyć obrazki z życia ludzi z tamtego okresu. Ogólnie muzeum robi wielkie wrażenie i można je śmiało polecić każdemu! Po muzeum wyprawa do miasta. W dzień wygląda równie uroczo co w nocy. Choć widać, że to stolica - pełno ludzi i masakrycznie dużo samochodów. Wieczorem wpadliśmy jeszcze na wystawę starych jachtów i łodzi. Zakochani w kształtach i cudownie utrzymanych drewnianych poszyciach wróciliśmy na jacht.

Niestety zabrakło czasu żeby wybrać się do skansenu... następnego dnia przed południem obraliśmy kurs do Mariehaminy. Szkiery szwedzkie pożegnały nas pięknym zachodem słońca i bezwietrzna pogodą. O poranku przed dziobem pojawiły się znowu szkiery lecz tym razem już Fińskie a tak dokładniej alandzkie. Wkrótce niestety płynęliśmy już w gęstej mgle posuwając się powoli i wypatrując kolejnych znaków nawigacyjnych i brzegów wysepek. Mgła narastała więc zdecydowaliśmy się schronić w malutkim rybackim porciku kilka mil na południe od Mariehaminy. 2 godziny snu i mgła zniknęła. Późnym porankiem weszliśmy do mariny w Mariehaminie. Miasto... małe i nic szczególnego. Zahaczyliśmy o sklep i w drodze powrotnej myląc ulice dotarliśmy na wzgórze z którego rozciągał się widok na marinę i szkiery... te których nie widzieliśmy we mgle rano. Wieczorem tradycyjnie fińska sauna po której jak dzieci usnęliśmy w kojach.

O poranku wyjście w morze. Tym razem dłuższy przelot już do Zatoki Ryskiej. Tym razem bardzo dobrze było widać pławy których dzień wcześniej nie dojrzeliśmy w otaczającym nas mleku. Wreszcie morze dookoła. I tak kolejna doba. Wieczorem przed dziobem budząca szacunek burza. Na szczęście to my ją gonimy a nie ona nas. Spokojnie, jakieś 10Mm przed dziobem możemy podziwiać niesamowite pioruny! Burza wreszcie zniknęła za horyzontem... Rano już widać początek toru wejściowego do zatoki. I jak na złość! W południe wiatr odmawia współpracy. W godzinę robimy 0,5-1Mm. Przychodzi kolejna noc... na szczęście zaczyna wiać i wczesnym rankiem wchodzimy do malutkiego porciku Roya.

Przy wejściu wygląda jak jakieś opuszczone miasto. Ale im dalej wchodzimy w ujście rzeki Roya tym więcej cywilizacji. Najpierw zaparkowane kurty rybackie a później już jachty i kuter Cost Guard. Przy kei jachtowej niestety nie ma miejsca. Nic dziwnego bo jest długości 20-25m! Stajemy kolo szarego kutra straży wybrzeża. Od razu pojawia się Pan w mundurze... Zostaliśmy o dziwo mile przywitani i dostaliśmy zgodę na postój w basenie Cost Guard'u. Jednak koło godziny 0700 zwolniło się miejsce przy kei jachtowej wiec nie nadużywając gościny przestawiliśmy naszą Wenedę.

Miasteczko - malutkie i tak naprawdę nic ciekawego. Ale 100m od mariny przepiękna plaża z cudownym piaskiem. Szybko wskoczyliśmy w kąpielówki i pognaliśmy do morza! Fale były spore a zabawa przednia! Później na plaży wyrósł zamek! Bawiliśmy się świetnie lecz morze dało o sobie znać! Kolejny raz pokazało, że nie ma z nim żartów i trzeba je szanować, zrozumieć i uważać na każdym kroku! Niestety byliśmy świadkami akcji ratunkowej z udziałem kutra i pontonu straży wybrzeża. Z dwóch młodych ludzi kąpiących się jeszcze niedawno koło nas z morza wyszedł tylko jeden... Po 40 minutach obserwacji zamyśleni i dotknięci tym co się stało wróciliśmy na jacht na kolację. Wieczorem wybraliśmy się na plażę... morze już spokojne. Jak by się nic nie stało 1,5 godziny temu. A jednak mały szczegół bardzo nami wstrząsnął... samochód, dwóch panów, nosze a na nich worek z ciałem... Kolejny raz żywioł który kochamy i często powierzamy mu życie pokazał, że nie ma z nim żartów! To nie miejsce na lekkomyślność, roztargnienie, nieodpowiedzialność, to żywioł który daje mnóstwo zabawy ale tylko ludziom mądrym, przewidującym, odpowiedzialnym.

Rano wyjście w morze i ostatni przelot do Rygi. Wieczorem pierwsza ciemna noc. Ryga przywitała nas jasną łuną miasta a na jej tle dziesiątkami mrugających świateł nawigacyjnych. Szybko połapaliśmy się co, gdzie i którędy. Za rufą pokazał się statek. W naszej ocenie idący na kotwicowisko ale jak się później okazało jednak wchodził do portu. W ramach ostrzeżenia nas o swojej obecności dał znak syreną pokładową. Główki minięte teraz nawigacja w nabieżnikach, między pławami i kolejnymi dwoma statkami tym razem wychodzącymi w morze. Niestety łotewskie atlasy nas zawiodły. Na planach portu nie było zaznaczonych dosłownie około 90% pław! Jednak jakoś sobie poradziliśmy i o świcie weszliśmy do mariny... ostatniej na tym rejsie niestety.

Od rana sprzątanie jachtu a po południu wyjście na miasto. Ryga podobnie jak Sztokholm nas zauroczyła! Długi spacer szybko dobiegł końca. Teraz kolacja kapitańska, rozdanie opinii, papierów... A o poranku na kei powitaliśmy kolejną załogę pod dowództwem Ewy. Wspólne śniadanie, krótka wymiana doświadczeń, zdanie jachtu i... trzeba pożegnać Wenedę i zostawić sobie kolejne miłe wspomnienia i doświadczenia które zdobyliśmy na jej pokładzie. Nadszedł koniec tej przygody i tego rejsu.

Rejsu dla mnie... przyjemnego, w miłej atmosferze, z rozsądnymi ludźmi. Rejsu w moim odczuciu udanego, takiego z którego mogę być zadowolony. A jak się podobało innym? Zapytajcie mojej załogi.

Zobacz galerię